Dawni mistrzowie: Sylwester Hodura, Marcin Baraniak i Rafał Witoszyński mówią m.in. o worku bokserskim, dogrywce w barze i głowie pod pachą.
Ogniwo Sopot zdobyło mistrzostwo Polski w rugby 11 razy, a Lechia Gdańsk ma nawet dwa tytuły więcej. Biało-Zieloni nigdy nie spadli z rugbowej najwyższej klasy rozgrywek, obie drużyny zmierzyły się ze sobą ponad 130 razy, a ich mecze nazywane są „Świętą Wojną”. Najnowsza odsłona derbów Trójmiasta już w sobotę o godz. 17 w Sopocie, gdy Ogniwo podejmie Lechię.
Derby to nie tylko cyfry, to przede wszystkim historie zawodników i trenerów. Najważniejszym z nich w historii Ogniwa jest Edward Hodura, bez którego nie byłoby rugby w Sopocie, a którego imię zasłużenie nosi nasz stadion przy ulicy Jana z Kolna 18. To zresztą nie jest raczej przypadek, że sopocki zmodernizowany obiekt miał swoją premierę w 2015 r. właśnie przy okazji meczu Ogniwa z Lechią.
Pisaliśmy o pierwszym meczu „Dumy Sopotu” na najwyższym szczeblu rozgrywek – 9 kwietnia 1967 r. sopocianie przegrali w Gdańsku 3:22 z Lechią (https://ogniwosopot.pl/09-04-1967-r-pierwszy-mecz-ogniwa-sopot-w-lidze-rugby/), w której grał Edward Hodura. W 1979 r. Hodura zamienił Gdańsk na Sopot, od 1981 r. został pierwszym trenerem Ogniwa, wtedy rozpoczęła się złota era naszego klubu. Pan Edward był trenerem, a jego synowie: Sylwester i Jarosław zawodnikami. Co ciekawe, ten pierwszy zaczynał nie od rugby, a od…piłki nożnej i to w Lechii Gdańsk. Pomyślicie zapewne, że ojciec, który był trenerem rugby namawiał synów na ten sport. Nic podobnego!
– Tata popychał mnie do piłki, mimo że w rugby był zakochany. Być może widział w futbolu większe pieniądze, lepszą przyszłość dla mnie? – mówił Sylwek w jednym z wywiadów.
Przez pewien czas Sylwester Hodura „ciągnął” dwa sporty jednocześnie – rugby w Ogniwie i futbol w Lechii. Wreszcie nadszedł czas wyboru.
– Przeplatałem treningi obu dyscyplin. Przyszedł dzień, że mecz piłkarski juniorów Lechii pokrywał się ze spotkaniem rugby Ogniwa. Graliśmy z Budowlanymi Olsztyn, wygraliśmy dość wysoko. Tak jak dziś, o rugby pisało się mało, ale akurat wtedy jak wół stało: “Hodura Sylwester ileś tam punktów”. Wsiadłem do SKM, a tu jak żyw trener Lechii, Michał Globisz jedzie tą samą kolejką z Gdyni w stronę Gdańska. Trener pyta: “Co się dzieje?”. Pogroził palcem i zapomnieliśmy o tym. Za miesiąc sytuacja się powtórzyła. Na Gedanii, we Wrzeszczu,graliśmy mecz piłkarski, stamtąd do Sopotu przybiegłem na mecz rugby. Ogniwo grało z Lechią, ówczesnym mistrzem Polski juniorów. Znów w kolejce spotkałem trenera Globisza, tym razem zareagował ostrzej: “Ja nie będę tego tolerował! Albo piłka, albo rugby!” Więcej nie pojawiłem się na boisku piłkarskim. Nie miałem żadnego dylematu, by postawić na rugby. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
W 1984 r. Ogniwo Sopot na dobre zadomowiło się w I lidze rugby. Nikt początkowo nie marzył o mistrzostwie, a „celem było nie przegrywać i żeby ci dorośli mężczyźni nie skakali nam po głowach” – jak mówił jeden z ówczesnych zawodników. Dokładnie 38 lat temu, 20 kwietnia 1985 r. na słynnej Saharze (boisko całkowicie piaszczyste) przy Traugutta 29, Ogniwo po raz pierwszy triumfowało w Gdańsku.
– Rysiu Banaczek popełnił błąd, był karny dla nas, trafiłem z 40 metrów i minimalnie wygraliśmy 19:17. To było spore zaskoczenie dla gdańszczan, którzy czuli się mocniejsi, my byliśmy dopiero na dorobku. Za 2,5 roku zdobyliśmy pierwszy tytuł mistrza Polski, kluczowe role w naszej drużynie pełnili Darek Marciniak i Tomek Sokołowski, którzy odeszli potem do Lechii. Miłości między naszymi klubami nie było, ale był wzajemny szacunek, w końcu zawodnicy z Gdańska i Sopotu stanowili trzon reprezentacji Polski – tłumaczy Sylwester Hodura.
„Święta wojna”
– Przed derbami nic nie trzeba było mówić, każdy wiedział co to znaczy, szatnia żyła tym wydarzeniem już dwa tygodnie przed meczem. W moich czasach nikt inny się nie liczył w lidze, derby Trójmiasta decydowały o mistrzostwie kraju, żyliśmy od derbów do derbów, odliczając czas do następnego meczu z Lechią Gdańsk – mówi nam Marcin Baraniak, wieloletni skrzydłowy Ogniwa, który miał też epizod w barwach Lechii o czym później.
– Nie wiem kto wymyślił sformułowanie „Święta wojna”, podejrzewam że mógł to być Adam Mauks, który podkręcał atmosferę przed derbami. To zawsze był bardzo ważny mecz, wielu chłopaków nagle wznawiało treningi, żeby móc zagrać, wielu grało z „głową pod pachą” jak mawiał mój ojciec. Kiedyś wróciłem z kadry z wykręconym kolanem, ale po półtora tygodnia były derby to zagrałem. Nie było innego wyjścia – dodaje Sylwek Hodura.
– Byliśmy inni niż dzisiejsza młodzież, wierzyliśmy w to co mówią starsi koledzy. Jeśli oni mówili, że derby to „święta wojna” to tak było – opowiada Rafał Witoszyński jeden z symboli Lechii Gdańsk, który grał też dla Ogniwa Sopot.
– W Lechii, której jestem wychowankiem, gdzie moim pierwszym trenerem był Andrzej Langner nie miałem wielkich szans na granie. Stanisław Dasiuk był trenerem reprezentacji Polski juniorów i jednocześnie Ogniwa. Powiedział mi, że jeśli chcę być w kadrze, muszę regularnie grać, dlatego przeszedłem razem z Michałem Krużyckim za miedzę, do Sopotu. Dziś przepisy nie pozwalają grać w I linii młyna, gdy masz 18 lat, ja w tym wieku stanąłem naprzeciw Jasia Urbanowicza, były kuksańce, ale się nie bałem – mówi Rafał Witoszyński, popularny „Rolo”, mistrz Polski z Ogniwem w 2003 r., a potem jeszcze trzykrotny mistrz z Lechią. Dlaczego właściwie „Rolo”? Skąd ta ksywa? Czyżby od kebaba?
– Wtedy nie było kebabów, całą noc czekaliśmy za to na otwarcie McDonalda na dworcu w Gdańsku, to było wydarzenie. Ksywa wzięła się stąd, że byłem podobny do jednego zawodnika, który miał taki pseudonim, ale pewności nie mam – mówi nam Witoszyński.
Worek bokserski
– Trzeba pamiętać, że młyn się wtedy wiązało inaczej niż teraz, bez komendy. Nierzadko była sytuacja, że dwóch zawodników zderzyło się głowami i trzeba ich było cucić. Tomek Wysiecki czyli popularny “Thompson” powiesił worek bokserski w małej salce obok szatni Ogniwa, gdy zbliżały się derby worek zyskiwał na popularności. Szczerze to nie przypominam sobie derbów z Lechią, żeby nie było bijatyki na boisku – wspomina Marcin Baraniak.
– Na plac gry przenosiły się również animozje prywatne. Np. pomiędzy Tomkiem Formelą a Stefanem Kałużnym, co ciekawe ten pierwszy pracował u tego drugiego. Zawsze po meczu była „trzecia połowa”, czasem dogrywka u Formeli, który miał lokal w Starej Oliwie. Raz doszło tam nawet do bójki, były to reperkusje meczu, ktoś kogoś nadepnął i doszło do dogrywki w barze. Lechia z pogardą mówiła o nas „drużyna studentów”, że niby jesteśmy lalusiami i mamisynkami. Faktycznie nie przypominam sobie, żeby ktoś od nich studiował, a jeśli już to innych wydziałach niż my. Ogniwo starało się grać bardziej finezyjnie, dużo podawać ręką, Lechia przeważnie pchała nas w młynie, ale nie ma się co dziwić, gdy u nich w I linii grali „Tata” (Andrzej Langner), Andrzej Walas, Darek Marciniak, w drugiej linii Mariusz Niespodziany, który ważył 120/130 kg. Potem to się zmieniło, gdy Grzesiek Kacała wrócił z Francji.
Pamiętne mecze
– Są takie derby, których nie chcę pamiętać. To te z 1991 r., gdy na boisku w Sopocie padł remis 3:3, a po meczu zmarł mój tata, serce nie wytrzymało…- wspomina smutny Sylwek Hodura.
– Jestem lechistą, ale paradoksalnie najbardziej pamiętam derby, które grałem w barwach Ogniwa. W półfinale mistrzostw Polski w czerwcu 2003 r. wygraliśmy na stadionie przy Grunwaldzkiej 22:10 po dogrywce, mimo że to Lechia była faworytem – mówi Witoszyński. – Mocno pamiętam te derby bardzo bolesne, gdy w czasie COVID-u przegraliśmy z Ogniwem w Pucharze Polski chyba ponad 80 punktami.
W meczu z 2003 r., o którym mówi „Rolo” kapitanem Ogniwa był Marcin Baraniak, który za rok przeszedł do Lechii. W Ogniwie Sopot był wtedy spory rozłam. Wielu zawodników odeszło z klubu.
– Z perspektywy czasu wydaje mi się, że Grzesiek Kacała, który był wtedy trenerem chciał zbyt szybko sprofesjonalizować nasz klub. Wymagał od działaczy podwyższenia ubezpieczeń, które nas obejmowały oraz abyśmy dostawali zwroty za dojazdy – tego typu rzeczy. Zarząd klubu nie chciał przystać na takie ultimatum, nastąpił bunt na statku, trenerzy Kacała i Hodura odeszli, ja jako kapitan razem z nimi. Zadzwoniłem do Jasia Urbanowicza, z którym znałem się z kadry i przeszedłem do nich. Jestem Ogniwiakiem z krwi i kości, w Lechii czułem się nieswojo, gdy trzeba było krzyknąć ich okrzyk przed meczem. Najbardziej pamiętam te derby, w którym jako zawodnik Lechii grałem przeciw Ogniwu – to był dla mnie ciężki czas z wielu względów – mówi nam „Bary”.
Sobotni mecz i finisz sezonu
– Dla nas, dla Lechii Gdańsk ostatni mecz z Orkanem Sochaczew był bardzo ważny. Niestety zawodnicy zostawili głowy w szatni, za bardzo chcieli, w efekcie przegraliśmy 0:49. Derby rządzą się swoimi prawami, gdyby sport był przewidywalny, nie byłby oglądany przez miliony widzów na całym świecie. Ja trochę boksuję, dlatego wiem, że Lechia po meczu z Orkanem jest jak po nokaucie. Gdańska drużyna w sobotę zostawi serducho na boisku, nie wyjdzie obojętna, to dla nas najważniejszy mecz w sezonie. Ogniwu nie będzie łatwo, mam nadzieję, że zobaczymy bardzo fajny mecz. Myślę, że na koniec sezonu tytuł wróci do Sopotu, atutem Ogniwa jest długa ławka rezerwowych, a taki zawodnik jak Vaha Halaifonua robi różnicę w każdym meczu – mówi Rafał Witoszyński.
– Po ostatniej przegranej Lechii z Sochaczewem Ogniwo jest faworytem sobotnich derbów – mam nadzieję, że nie będzie niespodzianki. Niespodzianek mamy już dość – śmieje się Hodura, nawiązując do niespodziewanej przegranej sopockiej drużyny z Pogonią Siedlce.
– Obstawiam, że Ogniwo zagra w finale z drużyną z Aleksandrowa Łódzkiego, pytanie tylko czy u siebie czy na wyjeździe – kończy Sylwek Hodura, który planuje być na sobotnim meczu.